Jadę na 7:00 na dyżur do stacji pogotowia ratunkowego. Pierwszy raz jadę alternatywną drogą, nie przez autostradę, bo jadę po ciasto do cukierni.
Po dotarciu, zdążyłem się tylko przebrać. 7:01 przychodzi zgłoszenie “wypadek komunikacyjny”. Autostrada. Straż nie wyjeżdża równo z pogotowiem. Zauważamy ten fakt. Potem okazuje się, że to wina dysponowania. Tyle wiemy, tyle mamy.
Jedziemy wozem “urutynowionym” porannym słońcem i tym samym powietrzem co setki razy wstecz, spodziewając się raczej niegroźnej kolizji, wnosząc po ubogim opisie otrzymanej formatki. Nie widać tworzącego się korka, więc zastanawiamy się do czego w ogóle jedziemy. Nagle po połknięciu kilkuset kolejnych metrów jest… korek w dwie strony na 6 pasach. Cała autostrada stoi.
Łuups. Zmiana płyty. Przebijamy się przez ostatnie ospale zjeżdżające do boku auta. Korytarz życia? Jest ciut lepiej, ale wciąż kierowcy nie robią tego intuicyjnie, odpowiednio wcześniej. Też jadą swoimi “urutynowionymi” samochodami. Człowiek z natury nie myśli o tak poważnych sytuacjach poważnie lub woli nie myśleć.
Wyłonił nam się obraz totalnej rozpierduchy. Mnóstwo warzyw, ziemi, różnych części na całej autostradzie wszerz i „dostawczak” na boku. Obok niego mężczyzna około 50 letni na gołym asfalcie, przytomny, kręci się jak dziecko w kołysce, ale trochę mniej żwawo. Do pomocy ludziom tylko my i ratownik który jechał do pracy na pobliski SOR; będzie dużym wsparciem przez najbliższe kilkaset sekund. Wyjeżdżamy noszami, przekładamy Pana na deskę po sprawdzeniu miednicy i dalej na nosze. Teraz na pokład.
Na pokładzie badanie urazowe, chłoniemy informacje. Nie boję się, nie przejmuję się, chcę tylko działać. Doszedłem do wniosku po czasie, że chciałbym czuć wtedy więcej strachu, ale… to już historia. Uważam, że to przez „odrealnianie”, dystans i brak emocjonalnego powiązania, które odkryłem dopiero na samym końcu tej opowieści. To ma swoje plusy i… minusy.
Kierownik zespołu zmuszony jest do zajęcia się drugim poszkodowanym uwięzionym w środku. Ciągle jesteśmy sami. Co byłoby gdybym nie był jako dodatkowa trzecia osoba w zespole? Oni daliby radę, 2 osobowe zespoły to standard. Standard, ale tylko przez wymuszenie i gwałt na zdrowym rozsądku. 2 osoby w karetce to za mało (choć nie jest to wniosek zupełny – ograniczony przez wyjazdy do nieuzasadnionych wezwań). Na pewno za mało, gdy właśnie trzeba ogarnąć takie zdarzenie i to według najlepszej dostępnej wiedzy.
W badaniu urazowym drugi ratownik i ja stwierdzamy bolesność okolicy odcinka szyjnego, rany powierzchowne/otarcia głowy, “liszaj asfaltowy” na prawej łopatce niekrwawiący, bolesność prawej strony klatki piersiowej. Plecy zbadane, brak trzeszczeń, brak ruchomości, poszkodowany nie sygnalizuje żadnych bolesności w obszarze kręgosłupa. Skarży się na dyskomfort w okolicy głowy, chce się podeprzeć. Mówimy, że nie może. Dalej chce. Źrenice, ich reaktywność na światło oraz czucie kończyn – prawidłowe. Brak dodatkowych obrażeń/odchyleń od normy w badaniu. Ciśnienie 160/110, tętno ok. 110/min, saturacja w normie, tętno wyczuwalne na obwodzie, skóra blada, spocona, tachypnoe. Pan jest w kontakcie, ale wyraźnie “pod wpływem adrenaliny”. Próbuje podnosić się na desce, wierci się, podnosi głowę. Jak się okazało w wywiadzie samochód, którym podróżowali koziołkował na drugą stronę autostrady gdzie został w pozycji na boku. Kierowca najprawdopodobniej wypadł (lub wyczołgał się) na zewnątrz. Ten którego mamy w karetce. Najpewniej też nie miał zapiętych pasów. Ciągle mówi o pękniętej oponie, jest w szoku.
Pan jest otyły, ma pokaźną szyję, nie mamy takiego kołnierza który mógłby pasować i nie utrudniać drożności dróg oddechowych która jest dla nas priorytetem. Używamy stabilizatorów głowy. W tle trzepot łopat wirnika śmigłowca. HEMS na miejscu. Straż w końcu też na miejscu. Po wycięciu szyby przez strażaków (nie, nie było maseczek przeciwpyłowych, niestety, ale stawiam praktyczny wniosek: nie było czasu) Pana można wyciągnąć na desce. Zajmuje się nim załoga LPR. Dzisiejszy kierownik naziemnego ZRM wraca do nas.
Przekazuje, że pasażer, który był w środku jest już przygotowany do transportu do centrum urazowego. Był w kontakcie (obaj byli w nienagannym), dzwonił nawet przez telefon do kogoś. Z tyłu w okolicy jego prawej nerki wystawał kawałek szkła wbity w ciało. Z przodu rana wentylowa klatki piersiowej. Wydaje się gorszym pacjentem, ale czy na pewno?
Prawdopodobieństwo zgonu osoby która wypadła z pojazdu po zderzeniu jest trzykrotnie większe (ITLS 2017). Samochód dodatkowo koziołkował i obracał się co potęguje śmiertelność. Powtarzam sobie teraz “Gorzej się nie dało, mógł już tylko zostać na koniec rozjechany przez inny samochód”. Fatalny mechanizm urazu.
Decyzja, jedziemy. Szybko. Bardzo. Oczywiście inne czynności typu założenie dostępu dożylnego, tlenoterapia itp. zostały wykonane wcześniej.
W trakcie transportu na sygnałach, pocimy się razem z poszkodowanym. Cholerne. Ku*wa. Dziury.
“Gdzie Pan mieszka?”. “Tu, tu i tu”, podaje prawidłowo, choć trochę ograniczany przez niewygodną pozycję. Oho, 500 metrów od szpitala do którego właśnie jedziemy – myślę. W trakcie transportu Pan coraz bardziej niecierpliwy ruchowo, spocony, tachypnoe. Kilometr przed SORem zaczyna skarżyć się na ciało obce, próbuje kasłać, odkrztuszać, chce się napić. Nie ma rady. Jest stabilizowany. Ssak w gotowości. Do końca myślę co jest grane.
Dojechaliśmy, trafia na salę zabiegową, personel powoli się mnoży. Trwają czynności.
W pewnym momencie Pan…
…zatrzymał się… oddechowo. W ciągu 10 sekund sinica. Wyglądał jak śliwka węgierka. Pan zepsuł nam plany. Miało być tak dobrze.
Czynności. Wentylują go, przygotowanie do intubacji, mieszanie leków, fiolka fentanylu upada na podłogę, ktoś próbuje uwolnić pas z deski który ugrzązł między Panem, a deską. Robi się ciasno, ktoś czegoś szuka, ktoś na kogoś patrzy długo. Ktoś sprawnie wyciąga ssak i uzbraja.
Zaintubowany, wentylowany, anestezjolog schodzi właśnie na dół. My idziemy sprzątać karetkę bo trochę nabrudziliśmy. Nie trzeba tylu osób.
Myję, sprzątam i pisze sms’a do przyjaciela lekarza. Rzucił coś o złamaniu kręgu obrotowego. Nie umiem dopasować…
Powrót na stację i rozmowy, zastanawianie się. Chcemy wiedzieć co dalej. Po kilku godzinach dowiadujemy się, że Pan po wykonanym “trauma scan” ma… praktycznie cały kręgosłup od C1 do T1 złamany, matko, złamany?! Że kręgi złamane?! Tak źle?! Do tego żebra. Do tego krwiak uciskający rdzeń na wysokości odcinka szyjnego. Opadła mi szczęka bo poczułem ciężar winy, że tego nie wiedziałem, a chciałem to wiedzieć tak bardzo w 100%, być sparaliżowany strachem, zostać superpodejrzliwym. Kłuje mnie w środku. Trochę się wściekam na siebie. Dużo się wtedy myśli. Na przestrzeni następnych dni, dedukując wspólnie z moimi życiowymi doradcami i kolegami po fachu stwierdzamy jednak, że niewiele by to zmieniło. Postępowanie zakładało przecież coś najgorszego (bo po co nam stabilizacja kręgosłupa w przeciwnym wypadku?). Ograniczone działanie diagnostyczne przez nieprecyzyjny obraz kliniczny i protokół “ładuj i jedź”. To czas ma dla niego większe znaczenie – nie zbędne dodatkowe doktoryzowanie się nad jego stanem co i tak nie przełoży się na nasze czynności.
Kolejna wiadomość… zgon na Oddziale Intensywnej Terapii podczas próby ratowania jego życia. Jest dmuchana piłka i *cssssyyyyyt*, przebiło mi ją nagle, a chciałem by jeszcze była.
Zdmuchnęło mnie trochę bardziej, przejmowałem się kilkanaście godzin. Dzisiaj po kilku tygodniach piszę, kończąc ten felieton i już prawie nie pamiętam jak to było, nie ma emocji. Źle. Dobrze. Dobrze. Źle?
Pomyślałem później o sobie. Gdybym nie pojechał po to ciasto, z dużym prawdopodobieństwem natknąłbym się na ten wypadek albo brał w nim udział. W najlepszym wydaniu po prostu utknąłbym w olbrzymim korku i nie był nigdy częścią tej smutnej historii.
zdjęcia: Dziennik Zachodni
Dane co do czasu i informacji osobniczych mogły zostać zmienione. Opis nie stanowi relacji, jest felietonem i w sposób selektywny opisuje rzeczywiste zdarzenie.